Jako że w tym roku jeszcze nie byłem w Czechach, a i zapas
Kofoli się skończył, uznałem, że wraz z otwarciem granic trzeba się wybrać do
sąsiadów. Wycieczka była dla mnie cenną lekcją i wyjaśnieniem, czemu Czesi tak
dobrze sobie z pandemią poradzili, a my nie umiemy.
Powóz ślubny |
Zacznę z nieco innej beczki, a więc od opisu sytuacji
podczas pandemii tam i tu. Czesi to naród praktyczny i wygodny. Jak tylko
pojawił się wirus, to uznali, że lepiej będzie zacisnąć pasa i przetrwać trzy
miesiące stanu wyjątkowego, żeby szybciej było normalnie. I tak zrobili –
odwołano imprezy, zamknięto kluby, wprowadzono dystans bezpieczeństwa, nakazano
zasłaniać twarz, a w sklepach nosić rękawiczki. Wszystkie te ograniczenia
konsekwentnie egzekwowano, a ludzie wiedzieli, że warto wytrzymać, bo dzięki
temu lato będzie już normalne.
W Polsce jednak – jak zwykle – bardziej liczyły się stołki i
doraźne korzyści niż ludzie. Dlatego nie ogłoszono stanu wyjątkowego ani
żadnego innego. Jednocześnie wprowadzano ograniczenia, które przeczyły temu, że
stanu wyjątkowego nie ma. Mimo ograniczeń liczba zarażeń rosła, więc ludzie
doszli do słusznego wniosku, że coś jest nie tak. W dodatku u nas zapanowała
swoista paranoja maseczkowa objawiająca się tym, że Polacy uznali maseczki za
cudowny lek na wszelkie dolegliwości. Są zachorowania? To z powodu braku
maseczek. O braku dystansu bezpieczeństwa i tłoku w miejscach publicznych się
nie wspomina…
Mural przed dworcem kolejowym |
Muszę też dodać, że w Czechach nie doszło do żadnych – poza obcięciem
połączeń międzynarodowych – ograniczeń w funkcjonowaniu transportu publicznego.
Przeciwnie – uznano, że skoro należy zachować dystans, to pociągów, autobusów u
tramwajów powinno być dużo, żeby uniknąć tłoku. W Polsce zaś, zamiast ułatwić
podróżowanie tym, którzy z różnych powodów podróżować muszą, obcięto siatkę
połączeń i celowo chyba wprowadzono na wielu trasach krótkie składy, żeby
ograniczyć liczbę podróżnych.
Efekty tych dwóch strategii było doskonale widać na każdym
kroku podczas wczorajszej wyprawy do Czech. Żeby wyrobić się w jeden dzień,
wyjechaliśmy z K. pociągiem do Szklarskiej Poręby o 6.24. Pociąg ten, z racji
dogodnej pory, jest w sobotni poranek najbardziej obleganym, nawet poza sezonem,
a co dopiero w wakacje. Jakież więc było nasze zdziwienie, gdy zobaczyliśmy, że
przy peronie podstawia się tzw. trójczłonowy Impuls – najkrótszy pociąg w
posiadaniu Kolei Dolnośląskich! Skład ten ma 165 miejsc siedzących – na tej trasie
zawsze podstawiano pociąg najdłuższy i najlepszy – pięcioczłonowy, na 250 miejsc,
który w dodatku ma lepiej rozplanowane wnętrze i zabiera znacznie więcej
rowerów i aż dwukrotnie więcej pasażerów stojących.
Zapora |
Skutek był taki, że już we Wrocławiu Głównym zajęte były
niemal wszystkie miejsca siedzące. Na kolejnych stacjach (a pamiętajmy, że ten
pociąg służy turystom również np. z Wałbrzycha, który też jest sporym
miasteczkiem) ludzie stwierdzali, że muszą stać. Humory poprawił wszystkim
konduktor, który głośno krzyknął „PROSZĘ ZAŁOŻYĆ MASECZKI, BO INACZEJ NIE
SPRAWDZĘ PAŃSTWU BILETÓW!!!”. Oczywiście te kilka osób, które miały maseczki,
natychmiast je zdjęło…
W Szklarskiej Porębie przesiedliśmy się do czeskiego
szynobusu (kurs bezpośredni do Liberca). Już przy wejściu konduktor uspokajał
pasażerów, że Czechy to nie Polska, tam pandemii już nie ma i maseczki nie są obowiązkowe.
Muszę przyznać, że była to zaskakująco duża ulga, po prostu wsiąść sobie i
jechać. Nie to, żebym nosił maseczkę, ale i tak…
Sobota w Libercu |
Czeskie koleje oczywiście znów pokazały klasę i niepowtarzalną
atmosferę. Trasa do Liberca jest w ogóle najpiękniejszą znaną mi linią
kolejową, wijącą się między szczytami Gór Izerskich, przemierzającą rzeki i
biegnącą wiaduktami wysoko nad wioskami i miasteczkami poniżej. Czasami z okna
pociągu widać miasteczko, które jakiś czas temu pociąg opuścił, zrobił wielką
pętlę dla pokonania różnicy wysokości i znalazł się niewiele dalej, ale
parędziesiąt metrów niżej.
Wreszcie dotarliśmy do Liberca. Miasto ze swoimi 130 tys.
mieszkańców jest jak na Czechy wręcz metropolią, tym bardziej, że leży blisko trójstyku
– miejsca, gdzie łączą się granice Polski, Czech i Niemiec. Liberec jest ze wszystkich
stron otoczony górami, w tym okazałym szczytem Ještěd z charakterystyczną wieżą, którą
widać aż z Karkonoszy. Na Ještěd tym razem nie weszliśmy – pojechaliśmy właściwie tylko na
zakupy, nie mieliśmy nawet dobrych butów na góry. Niemniej skorzystaliśmy z okazji, by odwiedzić uroczy zameczek na wzgórzu na obrzeżach miasta i przejść koło zabytkowej zapory, a także zwiedzić Muzeum Techniki. Mają tam takie, bardzo ciekawe, z najbogatszą w tej części świata kolekcją przedwojennych Rolls-Royce'ów, które w dodatku ponoć wszystkie są sprawne!
Dodaj napis |
Generalnie, gdyby nie bardzo mała liczba turystów i brak
ogłoszeń o koncertach, można by pomyśleć, że nic się nie stało. Liberec
funkcjonował, jak zwykle; ludzie chodzili na spacery, do ZOO, odwiedzali
hospody i generalnie zachowywali się normalnie. Dworzec kolejowy też był pełen ludzi,
którzy wykorzystali piękną pogodę, żeby zrobić sobie wycieczkę albo wyprawić się
na zakupy.
Co do zakupów, akurat była promocja na Kofolę, a że
chcieliśmy zaopatrzyć się raz, a dobrze, skorzystaliśmy i wzięliśmy 4 zgrzewki
po 6 butelek 1,5 l, czyli razem 36 l Kofoli. Pani w kasie patrzyła na nas jakoś
dziwnie… Kiedy, z trudem, zapakowaliśmy się z zakupami, wróciliśmy na dworzec. Liberec
to najbardziej krzywe miasto, jakie znam (spodziewam się, że jedyny płaski
kawałek jest otoczony barierką jako osobliwość przyrodnicza), a łażenie pod
górę z 18 litrami Kofoli w plecaku łatwe nie jest, uwierzcie mi.
Łaźnia |
W pociągu najlepiej czuło się, że w Czechach wszystko
wróciło do normy – panowała tam atmosfera radosnego pikniku, z piciem piwa, a
czasem nawet ze śpiewami. To ostatnie trochę przeszkadzało, bo czeska muzyka
popularna niewiele różni się od naszego disco polo – które Czesi zresztą lubią!
Wierzcie lub nie, ale słyszałem raz, jak cały szynobus śpiewał „Ona tańczy dla
mnie”.
Szklarska Poręba Górna. Wysiadamy, idziemy na pociąg do
Wrocławia i… znów ten sam maleńki skład! Pociąg był już zapchany, a tymczasem
wraz z nami szła dzika banda kilkunastu rowerzystów i wielu miłośników
wycieczek z kijkami. Udało się nam zająć miejsce siedzące, ale niestety dwa
przystanki dalej usiadła koło nas pani z hałaśliwym dzieciakiem i psem, którego
posadziła na siedzeniu obok nas. Spytała tylko z głupim uśmiechem „Chyba wam to
nie przeszkadza?”. Oczywiście, że przeszkadza, durnoto, zwłaszcza że pies
nie miał kagańca! Wzięliśmy więc plecaki
i sobie poszliśmy.
Ještěd |
Jako że wszystkie miejsca były zajęte, stanęliśmy w
przestrzeni do przewozu rowerów. Miejsca było mało, więc ułożyliśmy plecaki pod
ścianą, sam stałem przed nimi i oparłem się o okno, a K. niejako położyła się
na mnie. Musieliśmy wyglądać osobliwie, bo ludzie wytykali nas palcami i
mówili, że w pociągu moglibyśmy się powstrzymać. Ale i tak największą wesołość
zbudził facet, który wsiadł w Wałbrzychu z muszlą klozetową. Na początku stał koło
niej, ale ludzie go ochrzaniali, że miejsce blokuje, więc usiadł na tym kiblu,
żeby było luźniej.
W Jaworzynie Śląskiej dopchał się do nas konduktor. Zobaczył
tłok i powiedział, że taka sytuacja jest niedopuszczalna i w związku z tym że
prosi, by część pasażerów opuściła pociąg (!). Oczywiście usłyszał tylko stertę
wyzwisk, a potem musiał uciekać.
Nasza ulubiona restauracja w Libercu |
Były też piękne przykłady solidarności. Jako że zamek w
toalecie był zepsuty, a wskaźnik zajętości nie działał, osoby stojące przez
nią, czyli K. i ja informowaliśmy na bieżąco, czy jest wolne. Na każdej stacji
podróżni grali w swoistego Tetrisa, umieszczając bagaże i rowery tak, by
upchnąć jeszcze jedną sztukę jednego bądź drugiego. Ktoś zauważył, że jak się
złoży podłokietniki, to na dwóch miejscach zmieszczą się trzy osoby – tak też
zrobiono i od razu zrobiło się nieco luźniej. Znaczy to tyle, że dalej było
ciasno, ale nikt nie musiał zostać na peronie.
Kiedy przyjechaliśmy do Wrocławia, przed peronem stała ekipa
telewizyjna, która filmowała najwyraźniej, w jakich warunkach jeżdżą
pasażerowie KD. Mam nadzieję, że ten reportaż coś zmieni.
PS Zauważyłem, że w toalecie w czeskim pociągu ubytek wody do
spłukiwania i mycia rąk był podobny. W polskim ubywało tylko wody do spłukiwania,
podczas gdy zbiornik na wodę do mycia rąk był pełen, podobnie jak pojemnik na
mydło. Wnioski wyciągnijcie sami.
Aż się chce jechać do Czech.
OdpowiedzUsuń