Jako że w tym roku jeszcze nie byłem w Czechach, a i zapas
Kofoli się skończył, uznałem, że wraz z otwarciem granic trzeba się wybrać do
sąsiadów. Wycieczka była dla mnie cenną lekcją i wyjaśnieniem, czemu Czesi tak
dobrze sobie z pandemią poradzili, a my nie umiemy.
Powóz ślubny |
Zacznę z nieco innej beczki, a więc od opisu sytuacji
podczas pandemii tam i tu. Czesi to naród praktyczny i wygodny. Jak tylko
pojawił się wirus, to uznali, że lepiej będzie zacisnąć pasa i przetrwać trzy
miesiące stanu wyjątkowego, żeby szybciej było normalnie. I tak zrobili –
odwołano imprezy, zamknięto kluby, wprowadzono dystans bezpieczeństwa, nakazano
zasłaniać twarz, a w sklepach nosić rękawiczki. Wszystkie te ograniczenia
konsekwentnie egzekwowano, a ludzie wiedzieli, że warto wytrzymać, bo dzięki
temu lato będzie już normalne.
W Polsce jednak – jak zwykle – bardziej liczyły się stołki i
doraźne korzyści niż ludzie. Dlatego nie ogłoszono stanu wyjątkowego ani
żadnego innego. Jednocześnie wprowadzano ograniczenia, które przeczyły temu, że
stanu wyjątkowego nie ma. Mimo ograniczeń liczba zarażeń rosła, więc ludzie
doszli do słusznego wniosku, że coś jest nie tak. W dodatku u nas zapanowała
swoista paranoja maseczkowa objawiająca się tym, że Polacy uznali maseczki za
cudowny lek na wszelkie dolegliwości. Są zachorowania? To z powodu braku
maseczek. O braku dystansu bezpieczeństwa i tłoku w miejscach publicznych się
nie wspomina…