Codziennie niemal przekonuję się, że współczesne czasy są niesamowicie wspaniałą sprawą dla młodych ludzi. Nawet jeśli mieszka się w zabitej dechami dziurze, można znaleźć w sieci grupę skupiającą ludzi o podobnych zainteresowaniach, nawiązać jakiś kontakt z podobną sobie osobą. Nawet jeśli spotkamy się tylko raz na jakiś czas, to w sieci kontakt możemy mieć regularny, a to bardzo wiele w przypadku osób cierpiących z powodu niezrozumienia lub odrzucenia.
Do takich ludzi, zwłaszcza w Polsce, z całą pewnością można
zaliczyć przedstawicieli społeczności LGBT. W ramach przypomnienia zacznę od
oczywistości. LGBT to nie ideologia. Nie jest to bowiem żadna partia ani
ugrupowanie, a jedynie akronim określający osoby niebędące hetero. Jeśli już
koniecznie trzeba to jakoś określać, to lepsza będzie wspomniana przeze mnie „społeczność”.
W jakiejś części podobno jestem elementem tej społeczności. Dla tych którzy nie wiedzą – jestem demiseksualny, co w skrócie oznacza tyle, że popęd seksualny odczuwam tylko w sytuacji silnego zaangażowania uczuciowego. „Troszeczkę” komplikuje to kontakty damsko-męskie, możecie mi wierzyć. Nie byłoby to złe, gdybym urodził się w dzisiejszych czasach, czy nawet, powiedzmy, w latach 90. Niestety, dorastałem w czasach p.e.s. (przed erą smartfonów), na domiar złego w zabitej dechami dziurze. Dlatego byłem ze wszystkim zupełnie sam, na nikogo liczyć ani nikomu zwierzyć się nie mogłem. Ale jakoś wyszedłem na ludzi (pomijając fakt, że chuj ze mnie straszliwy).
Kiedy dorwałem się do Internetu, dowiedziałem się, że to, co
się ze mną dzieje, to nie żadna choroba, tylko rzecz spotykana rzadko, ale
jednak. Pani seksuolog poradziła mi poszukać kontaktów z ludźmi takimi jak ja. Tak
się składa, że demiseksualność jest zaliczana do spektrum LGBT właśnie, więc w
różnych tego typu grupach, forach (a koniec końców może i spotkaniach na żywo) miałem się wszystkiego
dowiedzieć, zawrzeć znajomości i tak dalej. Miałem wtedy 30 lat i wydawało się,
że wreszcie skończy się czas niezrozumienia, a zacznie się czas akceptacji,
podwyższenia samooceny, znajdywania sobie znajomych, a może i drugiej połówki.
Niestety, rzeczywistość okazała się mniej różowa.
Szybko okazało się, że społeczność LGBT jest bardzo mocno
podzielona. Geje patrzą z góry na lesbijki, obie te grupy traktują osoby
biseksualne z lekceważeniem, jak na takie, co nie mogą się zdecydować. Wszystkie
trzy grupy zgodnie wyśmiewają osoby aseksualne (czyli niemające popędu płciowego)
jako te, które do „choroby” przyprawiają sobie ideologię. Same zaś osoby
aseksualne traktują wszystkie wymienione (a także ludzi hetero normalnie
uprawiających seks) z nieuzasadnionym poczuciem wyższości moralnej i intelektualnej,
nierzadko rzucając twierdzenia nawet takie, że ludzie nie-aseksualni są
prymitywni niczym zwierzęta i mają obsesję na punkcie seksu o każdej porze dnia
i nocy. Nie, nie przesadzam z tym ostatnim. Osoby demiseksualne, takie jak ja,
mają przerąbane, bo to jest taka trochę aseksualność, ale jednak nie do końca, ale w
pełni „normalna” seksualność też nie, więc trudno się porozumieć z obiema
stronami.
(Zdaję sobie sprawę, że uogólniam, jednak przytoczyłem stanowiska
przeważające, które wyraża, ośmielę się powiedzieć, większość każdej ze
wspomnianych grup).
Poza tym społeczność LGBT, a przynajmniej jej część najbardziej
aktywna w sieci i realnym świecie, jest żywym potwierdzeniem opisywanej przeze
mnie kiedy indziej teorii podkowy. W skrócie – chodzi o to, że osoby o
poglądach skrajnych różnią się poglądami właśnie, ale nie sposobem ich wyrażania.
I tu muszę z przykrością stwierdzić, że pod względem szeroko pojętego hejtu
ultraprawica nie dorasta LGBT do pięt. Nigdy nie spotkałem się z taką pogardą
wobec osób myślących choćby odrobinę inaczej – wystarczy zgadzać się z LGBT w
99%, a nie w 100%, żeby doczekać się obelżywych tekstów i naprawdę chamskich ataków. Nigdzie indziej też nie
obrzucono mnie inwektywami za zadawanie pytań dotyczących kwestii, których po
prostu nie rozumiałem, a które zrozumieć chciałem – bynajmniej nie doczekałem
się wyjaśnienia. Tak było w sieci, a na żywo, cóż, jeszcze gorzej. Dlatego
obecnie na wrocławskim Marszu Równości nawet nie próbuję już z nikim rozmawiać. Po prostu
boję się odezwać, bo cholera wie, czy ktoś nie uzna tego za atak.
Swoją drogą, dało mi to sporo do myślenia. Jeśli społeczność
LGBT w ten sposób traktuje sojuszników, to jakim cudem spodziewa się poparcia i
uznania? Jak chce przekonać do siebie Polaków, jeśli na wątpliwości (podkreślam:
nie na wyzwiska i przemoc, tylko na zadawane normalnym tonem pytania) reaguje wyśmiewaniem
i agresją? A muszę tu podkreślić, że sprawy związane z orientacją są bardzo skomplikowane
i trudne do zrozumienia dla kogoś, kto nie siedzi w tym na stałe i nie śledzi
na bieżąco wszystkich doniesień na ten temat.
Krótko
mówiąc, społeczność LGBT, zwłaszcza ta jej część skupiająca osoby aseksualne, przeżuła mnie i wypluła. Tyle. Chociaż podobno jestem jej częścią, absolutnie się z nią nie identyfikuję. Czemu więc nadal chodzę
na Marsze Równości? Cóż, mogę tej społeczności nie lubić, mogę jej nie rozumieć, a czasami
wręcz nienawidzić, ale zawsze będę ją wspierać. I szczerze życzę jej
powodzenia. Chociaż z takim podejściem do siebie nawzajem i do osób spoza
społeczności, w tym do potencjalnych sojuszników, na powodzenie w tym kraju nie ma co liczyć nawet w przypadku zmiany rządu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz